ISSN 2081 - 6375
 
 
 
Nawigacja
Aktualnie online
bullet.png Gości online: 14

bullet.png Użytkowników online: 0

bullet.png Łącznie użytkowników: 31,084
bullet.png Najnowszy użytkownik: agata4523

Ostatnie komentarze
bullet.png Edukacja zdrowotna j...
bullet.png Kto będzie miał kw...
bullet.png [url]https://glos.pl...
bullet.png Dostałam podwyżkę...
bullet.png Podziwiam wychowawcz...
bullet.png Nie dość, że tak ...
bullet.png Z tego co piszesz wy...
bullet.png pracuje jako pedagog...
bullet.png Ciekawe co z godzin...
bullet.png świetne artykuły b...
 
"Szkoły z kasą"
 


Wreszcie o tym się mówi

Autorka napisała, że polskie szkolnictwo wyższe jest dzisiaj mniej więcej w połowie oszustwem: oferuje zaledwie namiastkę nauki, nie ułatwia startu życiowego. wiele uczelni istnieje po to, by wyciągać pieniądze od młodych ludzi i ich rodziców, dając im w zamian niewiele wart dyplom. Dotyczy to jej zdaniem głównie szkół niepublicznych oraz płatnych studiów w uczelniach publicznych, wpływa jednak na ogólny spadek prestiżu polskiej nauki i polskich naukowców. Ilościowy boom edukacyjny według autorki nie przekłada się na jakość kształcenia.
W odpowiedzi na zainteresowanie czytelników rozpoczynamy cykl tekstów o szkolnictwie wyższym. W najbliższym numerze opowiemy, jak uczelnie – polskie i zagraniczne – dbają o dalsze losy swoich absolwentów. Dzisiaj zamieszczamy polemiczne odpowiedzi przedstawicieli świata nauki na artykuł Magdy Papuzińskiej.

Brak strategii

Pański tygodnik opublikował bardzo rzetelny i ciekawie ujęty artykuł red. Magdy Papuzińskiej. Chciałbym udzielić poparcia jej rozważaniom. Są zbieżne z moimi obserwacjami – wieloletniego nauczyciela akademickiego i eksperta Państwowej Komisji Akredytacyjnej.
Na obecny stan szkolnictwa wyższego wpłynęło wiele czynników, a głównie brak wyraźnej strategii jego rozwoju. Ministrowie odpowiedzialni za te sprawy nie zajmowali nigdy silnej pozycji w rządzie, a polityków z reguły bardziej interesowała perspektywa kolejnych wyborów, aniżeli cywilizacyjny rozwój kraju.
Jedną z podstawowych wad szkolnictwa wyższego w Polsce jest tworzenie w sposób żywiołowy słabych uczelni, bez odpowiedniej kadry i bazy dydaktycznej. Organizatorami uczelni niepublicznych byli zarówno ludzie posiadający interesujące pomysły na kształcenie młodzieży, jak i osoby poszukujące nowych możliwości funkcjonowania w gospodarce rynkowej.
Oceniająca poszczególne kierunki studiów Państwowa Komisja Akredytacyjna powstała zbyt późno i ma ograniczone możliwości wpływu na polepszenie studiów wyższych. Poziom masowego systemu kształcenia w Polsce obniżają również słabości szkoły średniej.
Problem dalszego rozwoju studiów wyższych wymaga rzetelnej debaty publicznej, szerszego zainteresowania władz państwowych, ustanowienia ładu edukacyjnego ponad podziałami partyjnymi oraz likwidacji „feudalnych” pozostałości w obszarze szkolnictwa wyższego. Pogoń za ilością w nauce i szkolnictwie wyższym należałoby zastępować w szerszym zakresie kryteriami oceny jakościowej.
prof. dr hab. Krzysztof Łastawski
kierownik Zakładu Europeistyki Uniwersytet Mikołaja Kopernika

A jednak się opłaca

Artykuł „Szkoły z kasą” jest gołosłownym paszkwilem na polskie szkolnictwo wyższe. Czy istotnie, jak pisze autorka, mamy do czynienia z „wielkim edukacyjnym oszustwem”?
Boom edukacyjny, który zaczął się w Polsce od pierwszych lat transformacji, dowodzi, że obywatele w mig dostrzegli zależność między wykształceniem i szansą na lepsze życie. Czy rzeczywiście się pomylili? Sprawdźmy, jak bardzo wykształcenie wyższe, ku któremu aspiruje dziś ok. 70 proc. rodziców uczniów w wieku do 16 lat, jest opłacalną finansowo inwestycją. Czy zwiększa szanse na lepsze życie, przynajmniej w wymiarze materialnym? Wskaźnikiem opłacalności każdej inwestycji jest stopa zwrotu. Dla inwestycji edukacyjnych jest ona stosunkowo prosta do policzenia.
Trzeba od różnicy zarobków między osobą kończącą dany szczebel edukacji i jej rówieśnikiem tej samej płci, który zakończył edukację na szczeblu o jeden niższym, odjąć koszt dalszego kształcenia (czesne i utracone w czasie nauki zarobki) rozłożony na cały okres aktywności zawodowej i podzielić wynik tego bilansu przez wysokość zarobków niżej wykształconego. Następnie ten iloraz pomnożyć przez 100, aby wyrazić go w procentach przewagi zarobkowej netto lepiej wykształconego nad gorzej wykształconym. Uczyniliśmy to na podstawie danych z „Diagnozy społecznej 2009” w odniesieniu do 99 osób ze stopniem doktora, dla których partnerami porównawczymi były osoby z dyplomem magistra, oraz absolwentów szkół wyższych, przyjmując dla nich jako partnerów porównawczych osoby z maturą.
Wyniki są jednoznaczne. W Polsce stopa zwrotu z wykształcenia jest od lat dużo wyższa niż w krajach o podobnym poziomie rozwoju. Stopa zwrotu dla dyplomu licencjata wynosi obecnie 19 proc. Dyplom magistra jest trzykrotnie bardziej opłacalny (57 proc.), a doktorat zwiększa stopę zwrotu w stosunku do magistra o dalsze 19 proc.
Stopa zwrotu zależy od tego, gdzie na rynek pracy trafiają absolwenci. Pracownicy w sektorze publicznym czerpią z wyższego wykształcenia mniejsze profity finansowe w porównaniu z pracownikami sektora prywatnego. Najwyższą jednak stopę zwrotu z inwestowania w wykształcenie na poziomie magisterium i licencjatu uzyskują przedsiębiorcy, zwłaszcza kobiety.
Najbardziej opłacalne jest studiowanie medycyny, a najmniej – nauk rolniczych. W minionych latach zaszły znaczne zmiany w stopie zwrotu z inwestowania w studia na różnych kierunkach. Studia na wydziałach ekonomii, marketingu, zarządzania i finansów dawały największą stopę zwrotu na początku transformacji, gdy dramatycznie brakowało fachowców w tych dziedzinach. Od kilku lat ustabilizowała się na przyzwoitym poziomie 70 proc. Nie zmienia się od końca ubiegłego wieku stopa zwrotu z inwestowania w studia na kierunkach ścisłych (w tym informatyki).
Mimo narzekania na brak inżynierów i uruchomienia przez państwo dopłat na kierunkach inżynieryjnych, nie zmienia się od początku ubiegłego wieku stopa zwrotu z inwestowania w naukę na tych kierunkach. Niska i podlegająca niewielkim zmianom jest stopa zwrotu z inwestowania w studia rolnicze i w obszarze humanistycznym, społecznym lub artystycznym. Jednak mimo kolejnych setek tysięcy absolwentów szkół wyższych, przeciętna stopa zwrotu z inwestowania w studia, zwłaszcza magisterskie, utrzymuje się na bardzo wysokim poziomie.
Tłumaczy to, dlaczego boom edukacyjny w Polsce nie słabnie.
Dane te dowodzą, że istotnie uczelnie są „szkołami z kasą”. Z kasą dla absolwentów. Nie jest zatem żadnym mitem, że warto w Polsce studiować.
Czy nie ma patologii w polskim szkolnictwie wyższym? Jest, i to sporo. Ale wieszczenie klęski na podstawie przykuwających uwagę mediów przykładów edukacyjnej hochsztaplerki jest nieuprawnione, a byłoby karygodne, gdyby spowodowało spadek motywacji młodych Polaków do studiowania.
doc. dr hab., prof. UW Janusz Czapiński,
przewodniczący Rady Monitoringu Społecznego realizującej „Diagnozę Społeczną”

Kształcenie pozorne

Artykuł Magdaleny Papuzińskiej „Szkoły z kasą” wywołał znaczne poruszenie wśród profesury. Myślę, że poszło głównie o słowa: „I chociaż profesor uniwersytetu wciąż cieszy się w Polsce największym prestiżem zawodowym, wkrótce to się z pewnością zmieni. Wielkie edukacyjne oszustwo prędzej czy później wyjdzie na jaw. Ministerstwo ogłasza kolejne propozycje reform, na które środowisko naukowe reaguje szczerzeniem zębów”. Patologie polskiego systemu edukacji, o których pisze autorka, trwają od kilkunastu lat i w żaden sposób nie wpłynęło to na wizerunek profesora. Jako że apogeum tych patologii mamy już za sobą, a sytuacja w szkolnictwie wyższym, zwłaszcza zaś jakość nauczania, ostatnio poprawia się (m.in. dzięki intensywnej działalności komisji akredytacyjnych, kontrolujących działalność dydaktyczną na wszystkich uczelniach), nie musimy się martwić o nasz prestiż w przyszłości.
Zresztą opisane grzechy polskiej edukacji akademickiej w stosunkowo niewielkim stopniu dotyczą uniwersytetów i pracujących na nich profesorów. Jeśli zaś chodzi o „szczerzenie zębów”, to sprawa ma się dokładnie odwrotnie. Reformy dyskutuje się w naszym środowisku niezwykle żywo, zwłaszcza zaś plany reformatorskie obecnego rządu.
Magdalena Papuzińska ma wiele racji, a jej surowe oceny są w wielu punktach słuszne. Występują one wszelako w złym towarzystwie błędów i uproszczeń. Pierwszą i największą wadą polskiego szkolnictwa jest to, że większość uczelni kształci na zbyt niskim poziomie, a niektóre po prostu uprawiają handel dyplomami. W kiepskich szkołach dyplomy uzyskuje się masowo na podstawie plagiatu bądź oszustwa, na co większość uczelni wciąż patrzy przez palce. W rezultacie wszystkie te papierki są niewiele warte, również na rynku pracy. Druga wielka wada jest taka, że na licznych kierunkach nie tylko kształci się pozornie, lecz sam kierunek studiów i jego program jest źle pomyślany. Trzecia wada to ogromny rozrost byle jakich studiów „humanistycznych”, czyli niskokosztowych. Czwarta zaś to hipokryzja i bufonada w nazewnictwe szkół, kierunków i dyplomów oraz niczym niepoparte pretensje marnych szkół do prowadzenia działalności naukowej.
O tym wszystkim pisze, ze słuszną irytacją, red. Papuzińska. Co więcej, słusznie postuluje, żeby słabe szkoły wyższe i ich skromne programy kształcenia zawodowego sprowadzić do formatu policealnych szkół zawodowych. Postulat ten będzie zresztą w pewnej mierze zrealizowany. Słabsze szkoły będą w przyszłości klasyfikowane jako szkoły zawodowe, a statusem uczelni badawczej cieszyć się będą wyłącznie te, które mają rzeczywisty dorobek naukowy. Gorąco przytakuję też red. Papuzińskiej, gdy pisze te oto święte słowa: „nie warto studiować byle gdzie. Więcej, czasem w ogóle nie warto studiować. Nie każdy musi mieć wyższe wykształcenie”.
Niestety, takich, którzy chcą mieć dyplom ukończenia studiów, jest kilkakrotnie więcej niż takich, których zdolności, inteligencja i pilność predestynują do rzeczywistego studiowania. I bynajmniej nie zgłaszają się oni na studia dlatego, że „zaczynają dostrzegać, że w szkole stracili 12 lat”. Bynajmniej też polska szkoła nie jest zła dlatego, że obciąża uczniów „balastem często XIX-wiecznej wiedzy”. Szkoła w większości wypuszcza absolwentów zupełnie pozbawionych „balastu” wiedzy i umiejętności koniecznych do studiowania, a idą oni na studia po prostu dlatego, żeby w przyszłości nie musieć wykonywać prac fizycznych. Nie spodziewają się ani wielkich zarobków, ani wysokich stanowisk, lecz skromnych posad „pracowników umysłowych”. Więcej obiecują sobie studenci zdolni, a także ci, którzy idą na renomowane uczelnie. I słusznie.
To prawda, że wiele szkół, państwowych i prywatnych, kształci na żenującym poziomie. Nawet w USA jest mnóstwo kiepskich universities i colleges. Wszędzie jest popyt na fikcyjną edukację polegającą na tym, że ludzie nienadający się na wykładowców uczą ludzi nienadających się na studentów. Nie wolno nam jednak tracić z oczu społecznej funkcji „wyższych szkół tego i owego”. W swoich środowiskach, w małych miastach pełnią one rolę uzupełniającą w stosunku do złej i niewydolnej edukacji licealnej. Ludzie mają tam jeszcze jedną szansę, aby nauczyć się pisać i czytać ze zrozumieniem, zdobyć wykształcenie ogólne na poziomie gimnazjalnym.
W wielu szkołach wyższych poziom jest niski po prostu dlatego, że tylko na taki pozwalają studenci. Szkoły te mają wszelako często dobrą lub bardzo dobrą kadrę uniwersytecką, a także pewną liczbę własnych wykładowców, którzy pracują z pełnym poświęceniem. Poziom frustracji wykładowców na takich skromnych, lecz przyzwoitych uczelniach jest rzeczywiście bardzo wysoki. Wielu traktuje swą pracę (zwłaszcza gdy jest to dla nich drugi etat) jak prawdziwy dopust boży. Jest wszelako wielu takich, którzy bardzo przykładają się do zajęć i upierają się, żeby coś ze studentów wycisnąć. W prowincjonalnych szkołach z dobrą obsadą panuje atmosfera pozytywistyczna, pracy u podstaw. Szkoły te są często bardzo dobrze zorganizowane i nienaganne pod względem procedur.
Cena za masową edukację jest wysoka: akceptacja plagiatów, zaliczenia za nic, wydawanie dyplomów licencjata i magistra wielu osobom, które na to nie zasłużyły. Nie da się w krótkim czasie zwalczyć tych plag, bo radykalne działania zniszczyłyby większość szkół. Należy więc działać stopniowo i rozważnie. Niektóre szkoły proponują coś w rodzaju zajęć wyrównawczych, wprowadzają programy do wykrywania plagiatów, decydują się na odsiew części studentów po pierwszym roku, bo choć tracą na tym finansowo, zyskują na opinii. Spodziewamy się nowych przepisów, które umożliwią konsolidację szkół wyższych, te zaś, które upadną najniżej bądź utracą akredytacje dla najważniejszych prowadzonych przez siebie kierunków studiów, zostaną całkowicie zlikwidowane.
Od kilku lat trwa powolna sanacja szkolnictwa wyższego. Po okresie dzikiego kapitalizmu edukacyjnego następuje faza kapitalizmu dojrzałego. Eldorado się skończyło. Nikt nie ma już kilkunastu fikcyjnych etatów, zajęcia się odbywają, papiery są zwykle w porządku. Rzeczywistość ukryta za papierami nie jest jednak w porządku – to przyznaję. Mamy jeszcze bardzo wiele do zrobienia.
Największy błąd artykułu polega wszak na błędnej tezie ogólnej. Pani redaktor twierdzi, że nasze szkoły wyższe, z nielicznymi wyjątkami, uczą byle jak i byle czego, a w konsekwencji ich dyplomy są nic niewarte na rynku pracy. Oczywiście, dyplom byle jakiej szkoły na ogół niewiele daje, choć już dyplom mojego uniwersytetu – owszem. Tak było, jest i będzie. Jednak poziom szkolnictwa wyższego wziętego w ogólności nie ma żadnego znaczenia dla stopy bezrobocia. Gdyby nagle szkoły wyższe zaczęły lepiej uczyć, liczba miejsc pracy by od tego nie wzrosła. Przynajmniej w krótkiej perspektywie. Bo w skali dziesięcioleci jakość kształcenia ma oczywiście wpływ na wszystkie aspekty cywilizacji, łącznie z gospodarką i zatrudnieniem. Magdalena Papuzińska pyta: „dlaczego młodzi ludzie z kilkoma dyplomami oraz bogatym CV coraz dłużej pałętają się po tak zwanym wolnym rynku w bezskutecznym poszukiwaniu pracy?”. Dlatego, że mamy spadek koniunktury. Jak się poprawi, łatwiej też będzie o pracę, szczególnie zaś takim, co mają „kilka dyplomów i bogate CV”.
prof. dr hab. Jan Hartman
filozof i etyk, Uniwersytet Jagielloński

Od autorki:

Niezmiernie się cieszę, że mój tekst wywołał burzliwą dyskusję na forum internetowym (a także wewnątrzredakcyjnym) i że sprowokował do odpowiedzi kilka utytułowanych osób. Można go oczywiście nazwać gołosłownym paszkwilem, ale osiągnęłam cel – wymiotłam śmieci spod dywanu. W Internecie ktoś napisał, że artykuł jest spóźniony o 10 lat. Jednak 10 lat temu cieszyłam się – podobnie jak wiele innych osób – że powstają uczelnie niepubliczne, że coraz więcej maturzystów garnie się do dalszej nauki. Nie tylko ja nie przewidziałam możliwych zagrożeń i patologii. Chyba więc już pora zabrać się do porządnego sprzątania.
Chciałabym też z pewną nieśmiałością spróbować podważyć nieco optymizm profesora Janusza Czapińskiego. Pan profesor w swoim wyliczeniu stopy zwrotu z edukacji przyjmuje milcząco założenie, że poziom wykształcenia jest jedynym czynnikiem wpływającym na wysokość zarobków oraz że w momencie startu – czyli w chwili zdania matury – wszyscy ludzie dysponują jednakowo pojemnymi i sprawnymi mózgami, pochodzą z identycznych środowisk, mają takie same kontakty i przeczytali tyle samo książek.
A jednak ludzie są różni, a na studia wciąż idzie ta zdolniejsza, ambitniejsza i bardziej świadoma część populacji maturzystów. Oni są tacy już na początku swojej drogi. Zapewne nawet bez studiów mieliby większe osiągnięcia (czytaj: zarabialiby lepiej) niż ci, którzy nie chcą studiować. To po pierwsze.
Po drugie – dyplom uczelni wyższej (nie wykształcenie!) daje różne przywileje – w tym dostęp do niektórych zawodów i stanowisk. Część osób idzie więc na studia nie po to, by się czegoś nauczyć, ale po to, by zyskać dostęp do tych miejsc pracy. I zyskują ten dostęp, nawet jeśli przez całe studia balowali, a pracę dyplomową kupili.
Stopa zwrotu z edukacji wyliczona przez pana profesora nie jest więc wyłącznie miarą jakości wykształcenia, ale również miarą wagi dyplomu wyższej uczelni (ta waga jest wymuszona urzędowo i niezależna od poziomu szkoły wyższej, w której dyplom się uzyskało) oraz zdolności, inteligencji, zaradności i kontaktów społecznych osób podejmujących naukę na kolejnych poziomach.
Nadal uważam, że masowa edukacja wyższa w polskim wykonaniu jest w dużej mierze oszukańcza. Niektórzy absolwenci niektórych uczelni będą zarabiać dużo, ale wielu młodych ludzi straci tylko czas i pieniądze. Nie od dziś wiadomo, że statystyką można udowodnić dowolną tezę. Daleka jestem od twierdzenia, że edukacja, w tym wyższa, jest niepotrzebna. Niepotrzebna jest edukacja pozorowana.

źródło: Polityka

Podziel się z innymi: Facebook Google Tweet This Yahoo
Facebook - Lubię To:


Komentarze
Brak komentarzy. Może czas dodać swój?
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.

Logowanie
Nazwa użytkownika

Hasło



Nie masz jeszcze konta?
Zarejestruj się

Nie możesz się zalogować?
Poproś o nowe hasło
Newsletter
Aby móc otrzymywać e-maile z PEDAGOG SZKOLNY musisz się zarejestrować.
Shoutbox
Musisz zalogować się, aby móc dodać wiadomość.

28. kwietnia 2024 20:08
Jest, jak Kazimierz pisze.

28. kwietnia 2024 20:07
Rewalidacja nie należy do zajęć obowiązkowych, więc jest nieobowiązkowa. Rodzic może zrezygnować i wcale nie musi tego wniosku uzasadniać, jak to w interpretacjach MEN można wyczytać.

26. kwietnia 2024 19:49
Dyrektor musi takie zajęcia zapewnić, a rodzic może złożyć oświadczenie, że dziecko nie będzie z nich korzystać i tyle.

26. kwietnia 2024 19:45
długa i niepewna.

26. kwietnia 2024 19:45
Niech teraz mądry wizytator i mądry dyrektor na to odpowiedzą. Oczywiście, że rodzic może zrezygnować z zajęć rewalidacyjnych. Jest droga, żeby próbować, go "przymusić", ale

Ostatnio na forum
Najnowsze tematy
bullet.png pedagog szkolny i sp...
bullet.png mam te kwalifikacje?
bullet.png warsztaty dla grona
bullet.png prawnik - prawo ośw...
bullet.png poszukuję pracy - s...
Najciekawsze tematy
bullet.png mam te kwalifikacje? [460]
bullet.png pedagog szkolny i... [117]